Oto moja relacja z wczorajszego Orlenu (przydługa).
Do W-wy pojechałem z moim kumplem Jackiem B, który w sumie namówił mnie na tę imprezę za co mu bardzo dziękuję. Dotarliśmy w sobotę, pojechaliśmy po numery startowe, na Biedronka Pasta Party już nie zdążyliśmy (może to i lepiej). Przespaliśmy się w służbowym mieszkaniu mojej firmy, tak więc rano byliśmy wypoczęci i wyspani.Komunikacją warszawską dojechaliśmy na Stadion Narodowy - uczestnicy Orlenu za okazaniem numeru startowego podróżowali za darmo. Ze wszystkich warszawskich ulic wyłaziło coraz więcej biegaczy i biegaczek. Ilość ludzi zmierzających na tę imprezę była niesamowita. My podczepiliśmy się do jakiejś miłej niewiasty, która nas doprowadziła gdzie trzeba.
Poszliśmy do depozytu, porozmyślaliśmy jak się ubrać, ja wybrałem wersję light i dobrze zrobiłem - krótkie gacie i koszulka z krótkim rękawem, do tego moje nieodzowne wełniane rękawiczki, pielucha tetrowa (wyprana) moich dzieci na łeb, bezużyteczny telefon z endo do kieszeni i słodki żel dla sportowców na ostatni ratunek. No i plastry na cyce by nie być biegaczem w stylu gore.
Udaliśmy się na start do strefy Vitay. Strefy miały poprzydzielane wybitnie reklamowe nazwy i były rygorystycznie porozdzielane płotkami i przestrzegane. Każdy miał na numerze nazwę strefy i tylko do niej mógł wejść. Start był fajnie zorganizowany, bo była to szeroka jezdnia podzielona wzdłuż na pół. Jedną połówką startował maraton, drugą 10km, startowaliśmy w przeciwnych kierunkach. To spowodowało, że po starcie milajliśmy się nawzajem pozdrawiając się, przybijając piątki, życząc sobie najlepszego. Dodatkowym bonusem było to, ze na wysokości strefy Vitay była linia startu 10km, więc byliśmy świadkami startu najlepszych.
Maraton ruszył 9.30. Ilość ludzi była taka, że od strzału do przekroczenia przeze mnie startu minęło 6 min. Niemniej zaraz po starcie łukiem wbiegliśmy na Most Poniatowskiego, gdzie miejsca zrobiło się dosyć dla każdego.
Zaczęliśmy. Plan miałem nie na czas (choć jakieś tam marzenia były), ale na wypełnienie planu. A był on taki: 10 km wolniej, 5.50-6, potem wejść na 5.30 i utrzymać to tempo jak długo się da. Wiadomo było że się nie da, wiedziałem że nadejdą ciężkie czasy, ciekaw byłem jak sobie z tym poradzę.
Te pierwsze 10km oczywiście lekko podnieciłem się atmosferą, otoczeniem i że jest fajnie i pobiegłem ciut szybciej. Potem nadszedł 10 kilometr i biegłem już tempem docelowym. Mając na Garminie nastawiony alarm na 5.30 praktycznie co chwila go słyszałem, wtedy skracałem krok aż do komunikatu że jest ok. Tak dotarłem do 30km, gdzie mimo że wydawało mi się, że tempo jest fajne alarm zaczynał brzęczeć coraz żadziej. Po jakimś czasie patrze na zegarek, a tu 5.50. Starałem się jeszcze dociskać, ale powoli nadchodził armageddon. Nogi zaczęły robić dziwne podrygi, łapy boleć od machania, oddech próbował się skrócić. Klęska się zbliżała. Nastrój zaczął siadać, pojawiły się myśli typu "do d. to wszystko". Dopingowałem się różnymi dziwnymi myślami, których lepiej nie przytaczać. W pewnym momencie dopadł mnie już impuls z rygorem wykonalności by przejść do marszu, że o mało tego nie zrobiłem. To mnie trochę otrzeźwiło i dodało sił. Bo co k., nie tak miało być, bieg miał być

Niemniej pozwoliłem już sobie na trzech wodopojach napić się w luksusie marszu. Trasa na końcu nieźle też dała po psychice, bo w pewnym momencie wyrósł przede mną Stadion Narodowy, gdzie była meta, a tu nagle trasa skręciła i okazało się że biegniemy do następnego mostu - Świętokrzyskiego. Nie miałem siły go podziwiać, mimo że mi się bardzo podoba. Trzeba było się na niego wdrapać. Za nim za to było z górki, a Stadion na wyciągnięcie ręki. Nadzieja umiera ostatnia, czy jakoś tak, więc dostałem trochę sił. Jeszcze jeden całkiem niezły podbieg, ale przecież to nic nie znaczy, bo za zakrętem już ostatnia prosta. No i tu ostatnia niespodzianka. Wyleciałem na tę prostą do mety, rozpędziłem się by jakoś tam zafiniszować. Ale ta prosta miała chyba z 700m. Gdzieś na horyzoncie było widać bramę, mimo moich wysiłków ona wogóle się nie zbliżała. Zaraz za mną biegł jakiś niewyżyty gość, króry krzyczał "nie słyszę was, głośniej" na co ludzie za barierkami darli się jak opętani. W końcu meta urosła, zobaczyłem czas 4.09. Ostatnimi siłami odjąłem sobie na oko 5 min różnicy między brutto i netto i stałem się szczęśliwym, choć umierającym człowiekiem

Nieoficjalny wynik to 4.03.41 netto.
Potem śliczna laseczka przykryła mnie folią, druga dała medal (wszyscy się tłoczyli do Tomasza Majewskiego, który też medale dawał dodając gratis - niedźwiedzi uścisk), dostałem kolejnego izotonika i powlokłem się na trawniczek, gdzie padłem jak kłoda na pysk. Poleżałem, potem stwierdziłem że wstaję i dotarłem do pozycji na czworaka. Nie wiedziałem co dalej, ale pogadałem z gościem obok, który był dokładnie w tej samej sytuacji/pozycji. Wspierając się razem psychicznie doszliśmy do pozycji pionowej i pogratulowaliśmy sukcesu. Powlokłem się do depozytu. Chyba słabo wyglądałem, bo panienka w mój widok z daleka wyleciała na spotkanie i wręczyła mój wór. Nieźle się trzęsłem z zimna i osłabienia, więc przebrałem się w czyste i ciepłe rzeczy, poczekałem na Jacka i razem powlekliśmy się na stację Warszawa Stadion na SKM. Po powrocie do domu prysznic, pizza (obrzydliwa) i ruszyliśmy do Poznania intensywnie rozmawiając by nie nadeszła senność.
Teraz trochę o organizacji. Można tu powiedzieć tylko jedno słowo: WYPAS. Miasteczko, właściwie miasto biegacza z potężnymi namiotami, a w nich prysznice, przebieralnie, masaże, żarcie, itd. Wszędzie wolontariusze chętni do pomocy, ratownicy patrzący czy ktoś nie chce odlecieć. Powystawiane leżaki, ławki by sobie odpocząć, nawet jakieś takie śmieszne pufy były. Tojtoje stanowiły oddzielną dzielnicę tego miasta. Na trasie punkty na zmianę z wodą i izotonikiem. Czekolada, banany, gąbki. Strefy kibica z oddzielnymi imprezami towarzyszącymi. Zespoły muzyczne wyłonione w jakimś konkursie Trójki.
Oddzielna sprawa to izotoniki (Powerade). Były takie ilości, że chyba już na nie nie spojrzę. Na wodopojach brało się albo kubek albo butelkę. Ja wyrywałem panience pełną butelkę z ręki, opróżniałem ją w części biegnąc i wyrzucałem na pobocze.
Doping był bardzo fajny. Organizatorzy na numerze umieścili imię biegacza. To powodowało, że byłem często wołany po imieniu, co było bardzo fajne.
Podsumowując - impreza niesamowita, do tego ważna osobiście dla mnie, bo nie wiedziałem że tyle jestem w stanie nabiegać