Pożegnanie Jarosława Malesińskiego

Odszedł nasz znajomy, przyjaciel, sąsiad. Nagle. Wieść o jego śmierci sparaliżowała nas i, naturalnie, pojawiło się mnóstwo pytań. Gdzieś pomiędzy stwierdzeniami „nie wierzę” i „to niemożliwe” przerzucaliśmy się zdaniami typu „widziałam go ostatnio w kwietniu”, „jaka szkoda, że nie wiedziałam…” – stwierdziła jedna z nas.

Szkoda. Czy wtedy ostatnia rozmowa trwałaby chwilę dłużej? Czy uścisnęłabym Jarka mocniej, powiedziała coś szczególnego? Podziękowała za wszystkie prezenty, które zostawiał na furtce przed świętami?

Nikt nie wiedział. Ale do tego służy życie. Do mówienia, dziękowania, ściskania, kiedy jeszcze jest czas. Kiedy nie wiemy, nie przypuszczamy, nie snujemy domysłów. Nie możemy mówić „gdybym wiedział, gdybym wiedziała”. Bo wiemy. Wiemy, że umrzemy, tylko nie mamy zielonego pojęcia kiedy.

Straszna jest dla mnie świadomość, że Jarek, mając czterdzieści lat, zakładał – pewnie jak większość z nas – że jest w połowie życia. Tymczasem minął swój półmetek w wieku dwudziestu sześciu, dwudziestu siedmiu lat… To była jego połowa.

To, co mnie koi, to myśl, że tak dobrze wykorzystał swój czas. Był człowiekiem (jak dziwnie pisać „był”) pełnym pasji, niezwykle utalentowanym, mądrym, łagodnym – takim Go zapamiętam.

Jak zawsze w takich chwilach padają stwierdzenia, że nigdy Go nie zobaczymy. Nigdy się nie spotkamy. Nie ma słowa „nigdy”. Może dla kogoś to będzie dziesięć lat, a dla mnie sześć miesięcy. Nie ma żadnego nigdy. Jest tylko teraz.

I Jarek był doskonałym przykładem tego, jak pięknie wykorzystać swoje „teraz”. Uczmy się od Niego.

Do zobaczenia, Jarku. Kiedyś.

Przyjaciele z Mieczewa


Tak między innymi zaczynała się nasza przyjaźń: Kule znów się toczą